niedziela, 13 grudnia 2015

Rozdział XXVII

- Dobry wieczór żywioły- usłyszałam przez głośniki głos Benjamina Morgana.
          Byłam przerażona, a zarazem wściekła. Czułam, że puls mi przyśpieszył. Robiło mi się gorąco i słabo.
- Proszę, wszystkich o opuszczenie sali - znów się odezwał.
         Ludzie zaczęli wychodzić, a my staliśmy bez ruchu. Wiedziałam, że nas obserwowali. Chciałam, żeby wszyscy już wyszli, żeby byli bezpieczni.
         Kiedy ostatnia osoba wyszła, drzwi od sali zamknęły się z trzaskiem. Zrobiło się ciemno. Jack wytworzył kulę ognia, która rozświetliła mrok. Staliśmy całkiem sami. Czekaliśmy na Morgana. Chyba po jakiś 5 minutach nasz prześladowca przyszedł. A z nim byli jego ochroniarze. W tym Tom i Sam. Stanęli na przeciwko nas.
- Witam Was drogie dzieci - odezwał się Morgan.
- Czego od nas chcesz?- spytałam bez żadnych wstępów.
- Moja kochana - na te słowa jeszcze bardziej się wkurzyłam - Chce tego po co ta organizacja została stworzona. Chce Waszej śmierci.
- Dlaczego? - spytał Jack - Co Wam to da?
- Świat będzie bezpieczniejszy - opowiedział Benjamin - Jesteście zagrożeniem.
- Nie wydaje mi się - powiedziała Nat - Nikogo nie krzywdzimy, nikt nie wie o naszych zdolnościach.
- To tylko kwestia czasu - prychnął Morgan.
       Staliśmy tak i patrzyliśmy się na siebie. Nie wiem, w którym momencie mam się spodziewać ataku.
- Czy nie możemy jakoś tego pokojowo rozwiązać? - przerwałam tą ciszę.
- Ty Piąty Żywiole - wskazał na mnie palcem - Jesteś najniebezpieczniejsza z niech wszystkich. Ty na pewno nie możesz żyć.
- Dobra, rozumiem. Nie musisz krzyczeć - powiedziałam spokojnie - Ja muszę zginąć, ale Oni nie - wskazałam na przyjaciół - Wypuść ich.
- Izz, co Ty robisz? - spytał Jack po chwili.
- Nie przeszkadzaj - warknęłam tylko.
- Mam rozumieć - Morgana zaczął się drapać po brodzie - Że chcesz się poświęcić dla nich?
- Dobrze zrozumiałeś - mój głos był pewny. Wolę zginąć i ocalić przyjaciół, niż żebyśmy wszyscy zginęli.
- Dobrze - odezwał się w końcu - Ale muszę przysiądź,  że już nigdy nie użyją swoich mocy - spojrzał na mnie - Jeśli to zrobią, a dowiemy się o tym, zginął.
- Obiecują - odpowiedziałam za nich.
          Wiedziałam, że się z tym nie zgadzają, ale chce ich chronić. To jest dla ich dobra.
- Mogę się pożegnać? - popatrzyłam na niego. Skinął głową. 
          Odwróciłam się do nich. Mieli w oczach łzy. Wszyscy. Ja też miałam, chodź nie zdawałam sobie z tego sprawy. Podeszłam do Nat.
- Masz się nie załamać - przytuliłam ją - rozumiesz! To nic nie zmienia. Masz żyć pełnią życia.
- Kocham Cię - Nat płakała, ja tak samo - Proszę nie rób tego.
- Też Cię kocham - pocałowałam ją w policzek.
          Zbliżyłam się do Luke'a. Mimo, że znałam go mało i krótko. Był ważny. Tak jak wszyscy.
- Jeśli ją skrzywdzisz, będę Cię nawiedzać, okej?
         W odpowiedzi przytulił mnie do siebie. Będzie mi ich brakować. Czas na Su i Cris'a.
- Mam nadzieję, że będziecie razem - zwróciłam się do nich - Będziecie małżeństwem i tak dalej.
- Jeśli będziemy - przytulili mnie - Nasza córka będzie mieć na imię Izabel.
- Kochani.
       Została jeszcze jedna osoba. Na której mi najbardziej zależało.
- Izz, nie rób tego - Jack mnie objął - Ja nie chcę żyć bez ciebie.
- Znajdziesz sobie lepszą dziewczynę - podciągnęłam nosem - która będzie normalna. Nie to co ja.
- Nie znajdę - przyciągnął mnie do siebie - Ty jesteś, byłaś i zawsze będziesz.
     Pocałował mnie mocno i emocjonalnie. Oddał w ten sposób całego siebie. Oderwałam się od niego i stanęłam przed Morganem. Ostatni raz się do niech odwróciłam.
- Kocham Was i powiedźcie Matt'owi, że jego też.
      Nim się zorientowałam miałam w brzuchu sztylet. Taki sam jak we śnie. Upadała bym na ziemię, gdyby mnie ktoś nie złapał. Robiło mi się ciemno przed oczami. Próbowałam, coś dostrzec, nie nie mogłam rozpoznać twarzy. Jedyne co pamiętam to, to że usłyszałam krzyk.

~ Nat

     Izz, żegnała się z nami. Nie chciałam, żeby się poświęcała. Życie bez niej będzie bez sensu. Przekazałam w myślach Jack'owi, że jeśli będzie chciał coś jej zrobić to zaatakujemy. Skinął niezauważalnie głową. 
    Wypowiadała ostatnie słowa i wtedy dostałą sztyletem. Chwiała się i upadłaby gdyby nie Matt.
     Byłam bardzo zdziwiona. Nie miałam pojęcia skąd się tu wziął. Izz odpłynęła. Jack wydał z siebie przeraźliwy krzyk. Teraz był ten moment. Zebrałam wszystkie swoje myśli. Skupiłam się. W sali było wystarczająco cieczy, żeby coś z tego zrobić. Starałam się, żeby nikt nie widział tego co robię. Jack wyłapał, że to już czas. Odwracał uwagę.
- Jesteś z siebie zadowolony - spytał z strasznie rozwścieczoną twarzą.
- Nie do końca - odpowiedział mu Morgan - Jeszcze wy żyjecie.
      Woda utworzyła ścianę za nim. Podniosłam ręce i utworzyłam z niej kulę, którą otoczyłam ich wszystkich. Szarpali się w niej. Długo nie wytrzyma.
- Zaraz będzie jadka - krzyknęłam - Przygotuje się.
        Posłuchani błyskawicznie. Jack wytworzył kule ognia, Luke huragany, a Cris musiał jakoś wykorzystać kilka roślinek z sali. Matt zabrał Izz z środka. Owinął jej brzuch materiałem, tak żeby uciskał ranę. Wyciągnął pistolet spod sukienki Izz i dołączył do nas. Su stała i czekała na okazje do paraliżu.
        Popatrzyłam na nich. Wszyscy skinęli głowami. Wypuściłam wodę. Morgan i jego ludzie spadli na podłogę. Jeden z ochroniarzy wyciągnął pistolet i zaczął strzelać.
        Zaatakowaliśmy ich. Jack walczył z Morganem. Nie miałam chwili, żeby obserwować ich ruchy, bo musiałam odebrać atak. Walczyłam chyba z Sam'em. Tym samym, który uprowadził Izz. Nie dawałam mu lekkich ciosów. On też mnie nie oszczędzał. Dzięki umiejętnością rzuciłam w niego stołem, przez co został nim przygnieciony i chyba stracił przytomność. Nie dane było mi odpocząć, bo kolejny już zaczął do mnie mierzyć. Zrobiłam lodową kulę i cisnęłam nią w niego.
         W tym momencie do sali wpadło kilkanaście uzbrojonych osób. Patrzyłam na moich przyjaciół. Byli zdezorientowani tak jak ja. Najlepsze, było to, że Morgan i jego ludzie też. Przemieściliśmy się blisko siebie. Tamci jakby nie zwracali na nas uwagi. Mieli karabiny wycelowane w naszych oprawców.
        Na samym końcu weszła kobieta. Tak jak pozostali była w czarnym kombinezonie i masce. Stanęła przed Morganem i powiedziała:
- Benjaminie Morgan - skądś kojarzyłam ten głos - zostajesz skazany na dożywocie w pilnie strzeżonym więzieniu. Twoi ludzie też. Zarzuty wobec Ciebie są proste : Zabicie Marvina i Victorii Vaz, próba zabicia tych młodych osób - wskazała na nas - I poważenie uszkodzenie zdrowia Izabeli Vaz. Nie stawiajcie oporu, tylko grzecznie przejdźcie do pojazdu.
       Ludzie zaczęli wychodzić. Przez całą tą scenę zastanawiałam się, kim jest ta kobieta i dlaczego ją kojarzę. Aż w końcu załapałam. Ale to nie mogła być Ona.
      Odwróciła się w naszą stronę i dokładnie lustrowała. Zobaczyła Izz leżącą, krwawiącą na ziemi. Wzięła krótkrofalówkę i rozkazała:
- Przyślijcie medyków do sali gimnastycznej.
    Chciałam coś powiedzieć, ale głos ugrzęzł mi w gardle. Na szczęście Matt się odezwał:
- Ciocia Emily?
      Czyli on też ją rozpoznał. Widziałam, że kobieta lekko się spięła, ale ściągnęła maskę. Ukazała się nam twarz matki chrzestnej Izz. Nie miałam pojęcia, co ona w tym wszystkim robiła, ale nie mogłam się powstrzymać i podeszłam ją przytulić. Od początku mojej znajomości z Izz, była dla mnie jak ciocia.
     Odwzajemniła uścisk. Przerwała go, gdy ktoś wszedł do sali. Byli to medycy, jak sądzę. Podeszli do mojej przyjaciółki i zaczęli ją badać. Była bardzo osłabiona i ledwo przytomna. Nie była z nią kontaktu. Podnieśli ją i zaczęli wynosić z sali. Jack od razu poszedł za nimi.

~ Jack

      Zaczęli zabierać Izz z sali. Nie pozwolę jej nigdzie samej zabrać. Wyszedłem za nimi na pole. Było tu dużo uzbrojonych ludzi. Cywile stali za taśmami. Wiem, że przyglądali się mi, a w szczególności mojej kochanej. Włożyli ją do jakiegoś samochodu. Chciałem tam wejść, ale mi nie pozwolili.
- Sorry młody - ujął mnie za przedramię i odezwał się jeden z tych co nieśli Izz - Nie możesz wsiąść.
- Nie nazywaj mnie młodym - chwyciłem jego rękę i mocno ścisnąłem, odrywając od swojej części ciała - I jadę z nią. Więc mnie nie zatrzymuj.
- Rozumiem, że chcesz, ale nie możesz - ponownie próbował mnie zatrzymać.
- Wpuść go - usłyszałem głos ciotki Izz.
- Dziękuję - powiedziałem i wszedłem do pojazdu.
       Wziąłem mój skarb na kolana i próbowałem utrzymać jej świadomość, która co jakiś czas wracała. Ruszyliśmy w nieznanym mi kierunku.

       Od kilku dni siedzę przy łóżku szpitalnym mojej dziewczyny. Lekarze nie stwierdzili poważnych urazów, ale straciła sporo krwi i musi odpoczywać. Nie ma z nią kontaktu, odkąd tu przyjechaliśmy.
       Trzymałem jej dłoń i gładziłem knykcie.
- Wyjdziesz z tego kochanie- szepnąłem - Nie poddawaj się i wróć do nas. Do mnie, kocham Cię.
     Poczułem jak lekko ścisnęła moją dłoń.
- Izz - pochyliłem się nad nią - Słyszysz mnie?
    W odpowiedzi znów ścisnęła moją dłoń.
- Proszę, otwórz oczy. Błagam...

~ Izz 

    Znajdowałam się w ciemności. Gdzie nie popatrzyłam widziałam czarne plamy. Zaczęłam iść przed siebie. Chodź nie wiedziałam dokładnie gdzie idę. Chciałam coś w końcu zobaczyć. Kilka metrów dalej, może więcej, dostrzegłam jasne światło. Podążyłam w jego kierunku. 
    Mojej wszystkie wspomnienia pojawiły się przede mną. To jak byłam mała i ubierałam z rodzicami choinkę. Albo jak z Matt'em chodziłam na plac zabaw. Kiedy spotkałam Jack'a, Nat i resztę przyjaciół. Śmierć moich rodziców, scenę z sali gimnastycznej. Zebrało mi się na płacz.
    Wtedy usłyszałam głos Jack'a. Wołał mnie. Kazał mi się nie poddawać. Pobiegłam w kierunku, z którego dochodził. Pojawiła się ta sama jasna plama światła. Dotknęłam jej.
    Dotknięcie zapoczątkowało moje znikanie. Nie wiedziałam co się dzieje, ale poddałam się temu. Myśli skupiłam na głosie Jack'a.
    Leżałam na czymś miękkim. Ale to nie było moje łóżko. Próbowałam podnieść powieki, ale nie dałam rady. Nic nie widziałam, za to słyszałam czyjś oddech.
- Do mnie, kocham Cię.
    W tym szepcie było tyle uczuć. Rozpacz, miłość, nadzieja. Nie mogła otworzyć oczu, więc spróbowałam ścisnąć jego rękę. Ledwo, ale się udało. Zadziałało.
- Izz - słyszałam, że podniósł się z czegoś i stał już bliżej mnie - Słyszysz mnie?
     Dalej nie mogła otworzyć oczu. Ponowie ścisnęłam jego dłoń.
- Proszę, otwórz oczy. Błagam...
     Wszystkie siły jakie miałam w sobie, skupiłam na tym, żeby otworzyć oczy. Bardzo długo próbowałam. Po jakimś czasie udało mi się. 
    Obraz był rozmazany, wszystko zlewało się z wszystkim. Zamrugałam kilka razy. Ukazała mi się uśmiechnięta twarz mojego ukochanego.

---------------------------------------------------------
Jeśli przeczytałaś/eś proszę zostaw po sobie komentarz, to motywuje.
Rozdział nie jest najlepszy, ale mam nadzieję, że się spodoba.
Zbliżamy się już do końca tej historii.
Do przeczytania za tydzień mam nadzieję :D 

3 komentarze:

  1. Zaskoczyłaś mnie! Spodziewałam się krwawej masakry, ale to też może być :3 To wspaniałe, jak Izz kocha swoich przyjaciół.
    Czekam na next i weny :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejny cudowny *.* czekam na następny ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. jezu, cudowny ! <3 Czekam na następny! :D pisz go szybciej, głupia małpo :*

    OdpowiedzUsuń

Proszę komentuj :*